29.08.2016

Nasz skandynawski trip, czyli jak przejechać 4,5 tys. km z dziećmi i nie zwariować

Szczerze mówiąc, nigdy się specjalnie o taką podróż nie prosiłam. Spośród dziesiątek ciekawych wakacyjnych destynacji raczej nie wybrałabym Skandynawii, ba - nie wybrałabym zagranicy w ogóle, bo od kilku lat jestem prawdziwą turystką-patriotką. W zeszłym roku przejechaliśmy Polskę od Helu po Dolny Śląsk, tym razem chciałam wybrać się na Roztocze lub do Borów Tucholskich...



Nie jestem też zwariowanym skandynawofilem, a na dźwięk słowa Północ podniecam się tylko w Sylwestra. Dlatego było mi nawet trochę głupio, kiedy śledząc na Instagramie mój wakacyjny hasztag #piatypokojscanditrip2016, pisaliście, że tak zazdrościcie, że wow: fiordy, wow: A z kropeczką i wow: duński design. Myślałam sobie, że może ja niegodna jestem tej podróży? Może mój Mąż powinien był - w drodze castingu - wyłonić kogoś innego? Spojrzałam jednak wtedy na moje kochane Dzieci - jedno płaczące wniebogłosy nad upadłym chrupkiem, drugie próbujące zdemolować publiczny plac zabaw i otrzeźwiałam: przecież nikt by na ten casting nie przyszedł!


Trafiło się akurat mnie, bo czasem tak bywa. A kiedy trafia Ci się tydzień darmowego noclegu w Norwegii, to długo się nie zastanawiasz, tylko pakujesz sweter, tankujesz auto, sprawdzasz, czy te dzieci z tyłu to na pewno Twoje i jedziesz. 



Postanowiliśmy pokonać całą trasę samochodem: robiąc pętelkę i po drodze zwiedzając tak dużo, jak się da. Oczywiście na miarę możliwości naszej patologicznej rodziny: dwójki zniedołężniałych fizycznie i umysłowo dorosłych, nadpobudliwego dwulatka i nadwrażliwego czterolatka. Mimo że nasze wspomnienia i ilość zdjęć świadczą o naprawdę imponującej liczbie atrakcji, to jednak nie będę ukrywać, że mam po tej wyprawie lekki niedosyt, a mówiąc ładniej: apetyt na więcej. Z wielu rzeczy trzeba było zrezygnować, głównie z braku czasu. Musieliśmy wszak przejechać 4500 kilometrów w kilka dni. A którędy? A tędy:



JAK SIĘ SPAKOWAĆ?

Zawsze mi się wydaje, że jestem podróżniczką-minimalistką i na wyjeździe nie potrzebuję niczego oprócz świeżych gaci i szczoteczki do zębów (a i bez tego pewnie umiałabym się obejść). Iluzja ta rozwiewa się, gdy zaczynam się pakować: wówczas zupełnie niespodziewanie okazuje się, że do przewiezienia wszystkich niezbędnych mi i mojej rodzinie rzeczy przydałaby się karawana czterdziestu wielbłądów. W tym roku dodatkową trudnością był fakt, że przewidywaliśmy kilka noclegów na różnych kempingach, a jako namiotowe dziewice nie wiedzieliśmy, co na polu jest niezbędne, a bez czego można się obejść.

Zapakowaliśmy więc samochód po samą podsufitkę, starając się nadać temu chaosowi jakieś ramy:
  • Rzeczy kempingowe (mały namiot, karimaty, ręczniki, kuchenka, naczynia, etc.) upchnęliśmy do boxa dachowego (na czas podróży zabezpieczonego dodatkowo taśmą ściągającą).
  • Na samym dnie bagażnika zamieszkała walizka z rzeczami, które miały przydać się dopiero na miejscu, gdy już "osiądziemy" w Norwegii: kapoki, gry planszowe, dodatkowe zmiany ubrań, buty trekkingowe.
  • Na wierzchu ułożyliśmy walizkę z tym wszystkim, z czego będziemy korzystać podczas pięciodniowej podróży przez Danię i Szwecję: ubrania (te dziecięce według równania: ilość ubrań = liczba dni x moc brudzenia się), kosmetyki, itp. 
  • Do tego mnóstwo toreb i worów upchniętych w całym aucie z zapewnieniem jedynie małego prześwitu dla kierowcy w miejscu przedniej szyby i korytarzy powietrznych doprowadzających tlen każdemu z pasażerów. 
System okazał się całkiem niezły; nikogo nie przygniotło (przynajmniej nie śmiertelnie), a w miarę, jak uszczuplaliśmy zapasy polskiego (taniego) jedzenia, ilość miejsca wokół nas zwiększała się i zwiększała.



JAK SIĘ TAM DOSTAĆ?


Promem, oczywiście. Norwegia, Szwecja, a także Niemcy są całkiem nieźle skomunikowane z Danią, a rejsy realizuje kilku armatorów. Bilety najlepiej kupować minimum 2 tygodnie przed planowanym wypłynięciem, bo wtedy ceny są ponoć najkorzystniejsze. Ponadto, zostawianie sobie tego na ostatnią chwilę może się skończyć - tak jak w naszym wypadku - wyczerpaniem się biletów, na które mieliśmy chrapkę. Rezerwować można bezpośrednio u armatorów lub przez stronę pośrednika, np. Directferries. Warto wiedzieć, że kiedy na stronie armatora bilety są już wyczerpane, pośrednicy zwykle mają jeszcze jakąś dodatkową pulę (#storyofourlife).

Na naszą pierwszą przeprawę (z Niemiec do Danii) spóźniliśmy się z powodu korka na autostradzie. Jeśli na którymś etapie podróży wiecie już, że na pewno nie zdążycie dojechać na czas, jak najszybciej skontaktujcie się z Waszym armatorem (zapiszcie sobie awaryjny numer Obsługi Klienta zawczasu, bo w trasie różnie bywa z zasięgiem Internetu...). Ja właśnie tak zrobiłam i miła pani ze Scandlines przebukowała nasz bilet na kolejną godzinę bez dodatkowych opłat. Nie zawsze jednak będzie tak różowo, ponieważ większość promów nie pływa aż tak często jak ten na linii Rostock-Gedser i może się okazać, że macie jednodniowy poślizg i konieczny jest awaryjny nocleg w mieście portowym.

Jeśli czeka Was rejs dłuższy niż 2-3 godziny, a jesteście z dziećmi, rozważcie zakup rezerwowanych miejsc siedzących. Skorzystaliśmy z tego podczas drugiej przeprawy i bardzo sobie to rozwiązanie chwaliliśmy: dopłaciliśmy ok 100 PLN za 4 miejsca (właściwie 3, bo dwulatek dostał swoje gratis), a w zamian dostaliśmy wypasione fotele z monitorkami z zagłówkach. Z telewizją. Z Cartoon Network. Alleluja.



GDZIE SPAĆ?

Airbnb

Odkryciem roku 2016 jest dla nas Airbnb, czyli portal, poprzez który Szary Człowiek może ogarnąć sobie nocleg u innego Szarego Człowieka. Wypróbowaliśmy go już nieco wcześniej, podczas naszego weekendowego wypadu do Łodzi, i byliśmy szalenie zadowoleni. Teraz, po kolejnych doświadczeniach z tą formą nocowania, nie wyobrażam już sobie innej. 

Pierwsza zaleta to oczywiście cena. Za kwotę znacznie mniejszą niż hotelowa (różnicę tę odczujemy szczególnie za granicą) otrzymujemy nie tylko posprzątany, przygotowany pokój/mieszkanie/dom do naszej dyspozycji. Ta forma daje znacznie więcej, bo pozwala silniej poczuć klimat danego miejsca, miasta, kraju... Większość hoteli jest wszędzie taka sama i nawet, jeśli w Katarze na ścianach wiszą oprawione kindżały, a we Francji martwe natury z serem pleśniowym, to jednak jesteśmy tam trochę odseparowani od prawdziwego świata. Dzięki Airbnb wchodzimy do zwykłego domu, siadamy na meblach, jakie wybiera przeciętny obywatel, jemy jego łyżkami, oglądamy grzbiety książek, które czyta i kartkujemy czasopisma, które prenumeruje. Rano zaś z jego kuchennej szafki wyciągamy jego kawę i pijemy ją z - być może - jego ulubionego kubka. Przyznacie, że to trochę inna bajka...

Wiadomo, że jest tu pewien promil ryzyka i - jak to w kontaktach z ludźmi - można się sparzyć. By tego uniknąć, zawsze zwracajcie uwagę na dotychczasowe recenzje gości, którzy danego Gospodarza odwiedzili przed Wami. Mimo iż procedura zgłoszenia się do Airbnb jest surowa i upierdliwa, zdarzają się niewypały i Gospodarze serwujący swoim Gościom koszmarki w postaci łoniaków pod prysznicem, plam na pościeli widocznych nawet bez ultrafioletu, braku czystych ręczników, itp. Zawsze. Czytajcie. Recenzje.

To, czy Gospodarz będzie z Wami w tym samym domu, zależy wyłącznie od Was - my za każdym razem podczas wyszukiwania zaznaczaliśmy opcję "całe miejsce" i braliśmy pod uwagę tylko te lokalizacje, w których będziemy mogli być sami. Z czterech Gospodarzy trzech nie poznaliśmy w ogóle - klucze czekały kolejno: u sąsiadki, pod doniczką oraz pod wycieraczką. Poziom zaufania level Scandi.

Jeśli ta forma nocowania Was zainteresowała, poczytajcie również o Couch Surfingu. My jakoś nie mogliśmy sobie wyobrazić aż takiego robienia kłopotu komuś za darmo (nie komentujcie tej decyzji, jeśli nie znacie moich dzieci...). Płacąc, choćby stosunkowo niewiele, czuliśmy się znacznie bardziej komfortowo.

Jeżeli nie macie jeszcze konta na Airbnb, możecie skorzystać z tego linka, by się zarejestrować. Wy otrzymacie 100 zł zniżki na pierwszy wynajęty dom, a ja - kilkadziesiąt zł kredytu na kolejne podróże.


Kemping

Dwa noclegi wypadły nam na kempingach i - jak wcześniej wspomniałam - przeżyliśmy tam namiotowy chrzest bojowy. I to naprawdę bojowy, bo na miejsce dotarliśmy w nocy i nie dość, że zakwaterowano nas tylko dzięki uprzejmości obsługi, która zgodziła się poczekać na nas do 22:15, to musieliśmy rozłożyć namiot i resztę majdanu w ciemnościach, jedynie przy mizernym świetle latarki czołowej. Było hardkorowo, ale cieszyłam się jak dziecko. Jak przygoda, to na całego!

Kemping w Danii, na którym zarezerwowaliśmy miejsce online (łącznie z wyborem konkretnej "działeczki"), był naprawdę świetny i doskonale nadawał się na debiut, za sprawą komfortowych warunków. Czyste i dobrze wyposażone sanitariaty, kuchnia, pralnia, osobna przemysłowa umywalka do czyszczenia ryb i to, co najbardziej ułatwiło nam pobyt: plac zabaw (z gigantyczną trampoliną) pod nosem i kilka łazienek rodzinnych - rewelacja. No i blisko do pustej (nie licząc meduz) plaży nad duńskim kawałkiem Bałtyku... Aż szkoda, że spędziliśmy tam tylko 12 godzin, z czego 3/4 przespaliśmy...

Niemieckiemu kempingowi pod Lubeką też trudno cokolwiek zarzucić, choć nie był aż tak fajnie wyposażony jak duński. Ale był placyk, były spoko łazienki (prysznice płatne pół ojro za 5 min), była skoszona trawka, było git.



JAK PRZETRWAĆ Z DZIEĆMI?


Wiele osób łapało się za głowę, słysząc, na co porywamy się z tak małymi i biednymi dzieciaczkami. Owszem, mieliśmy świadomość hardkorowości tej misji, ale też znamy siebie i swoje dzieci. Więc po pierwsze: wiemy, że dobrze znoszą podróże samochodem, nawet te długie - sporą część przesypiają, a potem trochę zabawy, trochę tabletów, trochę zaciskania zębów i zatykania uszu i jakoś idzie przeżyć. Zresztą, są zahartowani od małego, bo ja naprawdę nie umiem usiedzieć w miejscu i ciągle chciałabym gdzieś tę moją rodzinę ciągać. A po drugie, nasze dzieci są upierdliwe i męczące wszędzie, gdzie się znajdą, niezależnie od tego, czy siedzą na kanapie, czy w foteliku samochodowym. Więc co za różnica?

Większość z tych 4500 km to były krótkie, rwane przejazdy trwające 1-2 h lub mniej. Ale zdarzyło się też kilka długich przepraw (szczególnie pierwszego i ostatniego dnia) i nie będę ukrywać: tablet uratował nam życie. Trochę gier (głównie LEGO), filmy (głównie o LEGO) bardzo się sprawdziły. Za radą Basi Szmydt kupiliśmy też trochę kolorowego zabawkowego junku, który dawaliśmy chłopakom stopniowo i z zaskoczenia, żeby ich na chwilę zająć. Większość kupiliśmy, jak Basia, w Tigerze, ale kupione w gigantycznych rozmiarów kopenhaskim salonie LEGO klocki były jednak najhitowszejszym hitem.

Z całej podróży najbardziej spodobała mi się Dania. Wszystkich powodów nie będę teraz wymieniać, wspomnę tylko, że zauroczyła mnie kompaktowość tego kraju. Jest na tyle mały, że dystanse między atrakcjami nie są duże i idealnie podróżuje się po nim z dziećmi właśnie.

Ilość zwiedzania staraliśmy się zbalansować z ilością czystego żywego funu dla dzieciaków, więc zamiast kilku muzeów zwiedziliśmy parę naprawdę świetnych placyków zabaw. Jeśli planujecie zwiedzanie jakiegoś miasta, polecam również zawczasu sprawdzić i zapisać sobie adres wypasionego placu zabaw, blisko starówki lub innych bardziej "dorosłych" atrakcji.

Dania to również królestwo parków rozrywki z przesławnym Legolandem na czele, więc tu też jest pole do popisu. My nie korzystaliśmy, ale Wy skorzystajcie i mi opowiedzcie.

Przez chwilę martwiłam się, czy ten wyjazd nie będzie dla dzieci nudny, ale gdy któregoś wieczoru usiedliśmy i podsumowaliśmy wszystko, żeby ułatwić Dużemu odpowiedz na pytanie co ci się najbardziej podobało, okazało się, że naprawdę udało się nam znaleźć moc zajęć ciekawych dla całej rodziny. I ani razu nie usłyszeliśmy nudzę się

A co takiego robiliśmy??

Płynęliśmy promem, spaliśmy w namiocie, skakaliśmy na gigantycznej trampolinie, widzieliśmy meduzy na plaży, klify, latarnie morskie, byliśmy w świetnym średniowiecznym skansenie na turnieju, spędziliśmy dwa dni w pięknym apartamencie pełnym zabawek, wspięliśmy się na szczyt okrągłej wieży, byliśmy w wielkim sklepie LEGO, ganialiśmy się po ogrodzie różanym, widzieliśmy syrenkę i piękną fontannę Gefion, jechaliśmy dłuuuugim mostem miedzy Kopenhagą a Malmö, byliśmy w pięknym wiejskim ogrodzie w centrum miasta, jedliśmy burgery na starówce, zeszliśmy skansen w Oslo, gdzie siedzieliśmy na traktorze i łapaliśmy renifera na lasso, widzieliśmy niesamowity park Vigelanda, stary drewniany kościół w Heddal, pływaliśmy motorówką, łowiliśmy ryby w jeziorze, byliśmy na grzybach w dzikim lesie, widzieliśmy wodospady, fiordy i owce (mnóstwo owiec), odwiedziliśmy muzeum z całym piętrem genialnie przystosowanym dla dzieciaków, mieszkaliśmy w dwóch stuletnim domach, wspinaliśmy się na wysokie wydmy, a następnie na szczyt zasypanej przez nie latarni morskiej, widzieliśmy cmentarzysko Wikingów, głaskaliśmy pasące się na nim stado owiec i czyściliśmy buty z ich wszechobecnych kup, widzieliśmy skansen w Aarhus, rynek w Odense i całe przepiękne Ribe, zwiedziliśmy muzeum lalek teatralnych w Lubece i bawiliśmy się na dokładnie dwunastu placach zabaw.