Jako matka zawodzę na wielu frontach. Długo by wymieniać te wszystkie słodkie płatki śniadaniowe, ogłupiające filmiki na YouTube, pominięte dawki ważnych leków (chyba nie umrze, jak mu raz nie dam...), rzucane znad ekranu komórki teraz nie mogę, synu (...bo gram w diamenty), wciąganie odkurzaczem LEGO gdy dzieci nie patrzą, wycieranie podłogi w łazience ich ubraniami oraz niezliczone, NIEZLICZONE razy, gdy grzeszyłam nie tylko uczynkiem, nie tylko moją soczystą, polską mową, ale przede wszystkim myślą. Międzygwiezdna Sprężyna do Wystrzeliwania Dzieci w Kosmos jest w mojej wyobraźni dopracowana w najdrobniejszych szczegółach.
Jednakowoż... jest jedna rzecz, która wybiela mnie w moich własnych oczach. Gdy o niej myślę, widzę siebie jako supermatkę: w nimbie chwały, z powiewającą na wietrze karminową peleryną i szczerozłotą koroną na głowie. Bo otóż, moi drodzy, otóż ja...
Organizuję zajebiste wakacje.
I tak.I to mi w sumie wystarczy, by uznać moje macierzyństwo za (z grubsza) udane.
Pierwszy wyjazd dla całej naszej czwórki zorganizowałam, kiedy Mały miał trzy miesiące, a Duży dwa i pół roku - pojechaliśmy na kilka dni na Jurę Krakowsko-Częstochowską. Dzięki chuście i nosidłu czuliśmy - jak mustangi na Wielkich Równinach - totalny brak ograniczeń (nie licząc umysłowych). Zdobywaliśmy więc ruiny, spacerowaliśmy po lasach, zwiedzaliśmy miasteczka. Kiedy zgłodniał Duży, dostawał kanapkę. Kiedy zgłodniał Mały, dostawał pierś. Kiedy zgłodniał Mąż, szukał sobie korzonków i larw pod korą. Jednym słowem: byliśmy czteroosobową wakacyjną machiną i nic nie mogło nas zatrzymać. To było tak naturalne (szczególnie te larwy), że wcale nie uważaliśmy się za jakichś hardkorowców - po prostu robiliśmy to, co zawsze, tylko z dziećmi. Oczywiście, podróżowanie z maluchami, które (nawet po zsumowaniu) nie miały trzech lat, wymuszało pewne ograniczenia, ale udało się nam jakoś zrównoważyć oczekiwania z rzeczywistością i znaleźć złoty, komfortowy dla wszystkich, środek. Ten środek nazywał się pizza.
Czasem marzę o życiu blogerki-podróżniczki, w którym ja tylko organizujęorganizujęorganizuję, a wakacje trwajątrwajątrwają i jeszcze ktoś tam, jakiś Waldemar z Danutą, przynoszą mi w pokłonach mirrę, kadzidło i (w szczególności) złoto, bylebym tylko zechciała poorganizować troszkę u nich w gospodarstwie. Życie jak w Madrycie, wieczny piątunio, a nawet sobotunia.
Świat poza moją wyobraźnią nie jest jednak wcale taki różowy. A dwa tygodnie z dzieciakami przynoszą wiele ciężkich momentów, trudów, zmęczenia i nerwów, których nie widać z perspektywy Instagrama. To nie tak, że jeździmy sobie od skansenu do skansenu na białych rumakach, z włosem rozwianym (tzn. ja i rumaki, bo chłopaki mają za krótkie), przygrywamy sobie na fletni pana i rzygamy tęczą.
Dzieci marudzą, bo nie zawsze umiem odpuścić i zrezygnować z tego czy innego punktu programu. Dzieci chcą jeść pośrodku puszczy, sikać w połowie trasy podziemnej, usiąść tuż po wyjściu z samochodu i spać pół godziny po śniadaniu. Dzieci, na moje spójrzcie, jaki piękny widok!, pytają: niby gdzie? Dzieci czasem naprawdę wolą ten basen od ścieżki przyrodniczej, a ja miewam chwile zwątpienia i obiecuję sobie, że to ostatni raz. A wtedy...
Dzieci mówią: ale tu pięknie!
Dzieci zastygają z otwartymi buziami, analizując coś w muzeum, i niemal słychać, jak między ich małymi neuronami przeskakują iskierki.
Dzieci zaśmiewają się do rozpuku, bawiąc się w miejskiej fontannie.
Dzieci zawzięcie prą przez porośnięty pokrzywami wąwóz.
Dzieci z entuzjazmem prześcigają się w szukaniu niebieskiego szlaku na drzewach.
Dzieci umierają z radości, kiedy kajak pokonuje kolejne małe wodospady na rzece.
Dzieci, jak Żuk Bogusław, cieszą się z byle gówna.
A przede wszystkim, po powrocie dzieci pytają: mamo, kiedy znowu gdzieś pojedziemy?
Na koniec, dla tych z Was, którzy już w trakcie trwania naszego urlopu prosili o podsumowanie odwiedzonych przez nas miejsc, rzucam garść przydatnych informacji. Niezainteresowani niech nie męczą się czytaniem, choć zachęcam do obejrzenia zdjęć - poświęciłam kilka nocy na wybranie właśnie tych kadrów spośród siedmiuset innych.
W Lublinie mieszkaliśmy w wynajętym za pośrednictwem Airbnb mieszkaniu pana Pawła, które gorąco polecam: fantastyczna lokalizacja, stara kamienica z klimatem, a wnętrze trochę jakby boho.
Na Roztoczu spędziliśmy tydzień w agroturystyce Siedlisko w Chłopkowie. Teren duży i piękny, smaczne jedzenie, zwierzęta, warzywniaczek, maliny i przejadżki wozem...
Każdy dzień zaplanowałam tak, że udało się sporo zwiedzić i zobaczyć (choć i tak nie wszystko...).
W Szczebrzeszynie, oprócz dwóch pomników Chrząszcza, które najbardziej interesowały dzieciaki, warto zobaczyć dawną (różową) synagogę i - niestety niezbyt zadbany - kirkut. Vis à vis drugiego, drewnianego chrząszcza u podnóża Góry Zamkowej, znajduje się też zabytkowy młyn wodny.
W Zwierzyńcu bardzo chciałam zwiedzić browar, ale krótkie godziny otwarcia wiecznie mi tę chęć blokowały. Za to zrobiliśmy sobie krótką wycieczkę do Stawów Echo. Fajnie jest najpierw pokonać tę trasę po wydmie, ładniejszym szlakiem niebieskim, a wrócić szeroką, łatwą i dostępną nawet dla dziecięcych wózków ścieżką czarną. Idąc od Kościoła na Wodzie do siedziby Roztoczańskiego Parku Narodowego, koniecznie odwiedźcie Pałac Plenipotenta - przepiękną XIX-wieczną willę w stylu szwajcarskim.
Józefów to małe, senne miasteczko, będące dobrą bazą wypadową do wycieczek rowerowych (rowery można wypożyczyć na miejscu). Najłatwiejszy wydaje się być zamknięty dla samochodów szlak z Józefowa do Borowych Młynów, ale przestrzegam Was przed pokonywaniem go w południe przy trzydziestostopniowym upale. I na czterokołowych rowerkach. To po prostu nie zadziała.
W Józefowie znajduje się też pieczołowicie odrestaurowana, mieszcząca obecnie bibliotekę synagoga, duży cmentarz żydowski, wieża widokowa z panoramą pobliskich kamieniołomów, a na rynku - ciekawa dla dzieci fontanna z figurami zwierząt charakterystycznych dla regionu. Aha, i lody. Koniecznie spróbujcie kultowych lodów na ul. Miszki Tatara 6!
Wracając do domu, na zwieńczenie Pierogowego Szlaku naszego młodszego syna, trochę przypadkiem, a trochę dzięki Google wybraliśmy restaurację Klimaty w Rawie Mazowieckiej. Mały zjadł tam piętnaste pierogi w ciągu piętnastu dni, całkiem niezłe. W środku panują rzeczywiście bardzo miłe klimaty, ale najlepszy jest jednak plac zabaw na zewnątrz, pozwalający rodzicom cieszyć się (virgin) mojito w cieniu drzewa, w czasie gdy dzieci, jak małpy, skaczą po drabinkach. Takich miejsc nam trza!
Dzieci zastygają z otwartymi buziami, analizując coś w muzeum, i niemal słychać, jak między ich małymi neuronami przeskakują iskierki.
Dzieci zaśmiewają się do rozpuku, bawiąc się w miejskiej fontannie.
Dzieci zawzięcie prą przez porośnięty pokrzywami wąwóz.
Dzieci z entuzjazmem prześcigają się w szukaniu niebieskiego szlaku na drzewach.
Dzieci umierają z radości, kiedy kajak pokonuje kolejne małe wodospady na rzece.
Dzieci, jak Żuk Bogusław, cieszą się z byle gówna.
GARŚĆ INFORMACJI PRAKTYCZNYCH
LUBLIN
W Lublinie mieszkaliśmy w wynajętym za pośrednictwem Airbnb mieszkaniu pana Pawła, które gorąco polecam: fantastyczna lokalizacja, stara kamienica z klimatem, a wnętrze trochę jakby boho.Jeżeli nie macie jeszcze konta na Airbnb, możecie skorzystać z tego linka, by się zarejestrować. Wy otrzymacie 100 zł zniżki na pierwszy wynajęty dom, a ja - kilkadziesiąt zł kredytu na kolejne podróże.
W mieście byliśmy krótko, udało nam się zaliczyć m.in. punkt widokowy na Wieży Trynitarskiej, Piwnicę pod Fortuną (wyjątkowe, świeckie polichromie z XVI w.), przyzamkową kaplicę św. Trójcy (dzieci znudzone, ja - zachwycona), widowisko "Sen o mieście" na zamkowym dziedzińcu (jeśli będziecie mieć okazję - koniecznie!). Dzieciaki najbardziej zadowolone były z wizyty na placu zabaw "z rakietą", wieczornego pluskania się w podświetlanych fontannach na placu Litewskim (niezapomniane wrażenia!) i przejażdżki trolejbusem.
Dzięki Waszym rekomendacjom zjedliśmy też pysznie w restauracji Stół i Wół - polecam, bo dawno nie widziałam miejsca, gdzie czuć taką dbałość o poszczególne elementy zastawy stołowej.
ROZTOCZE
Na Roztoczu spędziliśmy tydzień w agroturystyce Siedlisko w Chłopkowie. Teren duży i piękny, smaczne jedzenie, zwierzęta, warzywniaczek, maliny i przejadżki wozem...Każdy dzień zaplanowałam tak, że udało się sporo zwiedzić i zobaczyć (choć i tak nie wszystko...).
W Szczebrzeszynie, oprócz dwóch pomników Chrząszcza, które najbardziej interesowały dzieciaki, warto zobaczyć dawną (różową) synagogę i - niestety niezbyt zadbany - kirkut. Vis à vis drugiego, drewnianego chrząszcza u podnóża Góry Zamkowej, znajduje się też zabytkowy młyn wodny.
W pobliżu miasta rozciąga się tzw. Piekiełko Szczebrzeszyńskie, czyli sieć wąwozów. Jeśli zostawi się auto tu i pokona 700 m polną drogą, można zobaczyć jeden z nich.
W Zwierzyńcu bardzo chciałam zwiedzić browar, ale krótkie godziny otwarcia wiecznie mi tę chęć blokowały. Za to zrobiliśmy sobie krótką wycieczkę do Stawów Echo. Fajnie jest najpierw pokonać tę trasę po wydmie, ładniejszym szlakiem niebieskim, a wrócić szeroką, łatwą i dostępną nawet dla dziecięcych wózków ścieżką czarną. Idąc od Kościoła na Wodzie do siedziby Roztoczańskiego Parku Narodowego, koniecznie odwiedźcie Pałac Plenipotenta - przepiękną XIX-wieczną willę w stylu szwajcarskim.
Józefów to małe, senne miasteczko, będące dobrą bazą wypadową do wycieczek rowerowych (rowery można wypożyczyć na miejscu). Najłatwiejszy wydaje się być zamknięty dla samochodów szlak z Józefowa do Borowych Młynów, ale przestrzegam Was przed pokonywaniem go w południe przy trzydziestostopniowym upale. I na czterokołowych rowerkach. To po prostu nie zadziała.
W Józefowie znajduje się też pieczołowicie odrestaurowana, mieszcząca obecnie bibliotekę synagoga, duży cmentarz żydowski, wieża widokowa z panoramą pobliskich kamieniołomów, a na rynku - ciekawa dla dzieci fontanna z figurami zwierząt charakterystycznych dla regionu. Aha, i lody. Koniecznie spróbujcie kultowych lodów na ul. Miszki Tatara 6!
W Zamościu w dalszym ciągu prześladował nas upał, więc z wywieszonymi jęzorami ledwo doczłapaliśmy do meleksa, którym miły pan za 5 dych przewiózł nas po mieście i puścił nagranie z historią miasta. Lepsze to niż nic. Na rynku lody, hejnał i prezentacja tatuaży:
W mieście-twierdzy obowiązkowo trzeba też zaliczyć strzelanie z armaty i z łuku w obozie wojskowym w nadszańcu - atrakcjami zawiaduje śmieszny gość o aparycji i garderobie Kozaka. Zamość posiada również nowoczesne Muzeum Fortyfikacji i Broni. Zwiedziliśmy część poświęconą uzbrojeniu XVI-wiecznemu, a ja nawet nie sądziłam, że Dużego aż tak bardzo to zainteresuje.
Po rozrywkach wojskowych warto zajrzeć do Manufaktury Słodyczy "Tęcza", gdzie panie ręcznie wyrabiają śliczne cukiereczki z barwnikami zapewniającymi dzieciom atak ADHD.
Krasnobród był takim zaskoczeniem, na jakie zawsze z nadzieją czekam. W niepozornym miasteczku trafiliśmy na płatne "co łaska" muzeum - niezbyt nowoczesne, wcale nie interaktywne i totalnie niewegańskie - można w nim za to zobaczyć tyle wypchanych roztoczańskich zwierząt i ptaków, że głowa mała. Każde dziecko będzie tam zaciekawione, gwarantuję. Tuż obok, z zabytkowego spichlerza dolatuje wspaniały zapach zboża - to małe muzeum wieńców dożynkowych. A kilka kroków dalej, w ptaszarni, straszą swoim wyglądem dziwaczne odmiany gołębi.
Na obrzeżach Krasnobrodu zahaczyć można dwie zabytkowe kapliczki: św. Rocha i kapliczkę na wodzie, a także totalny must, jeśli jesteście z dziećmi, czyli park dinozaurów. Nieważne, co Wy o tym myślicie, ważne, że dzieciaki będą mieć chwilę frajdy i świadomość, że nie wszystko w wakacje jest ustawione pod dorosłych.
Będąc na Roztoczu warto zjeść obiad w Zagrodzie Guciów. Czy na pewno? Tak, na pewno: choćby po to, żeby wyrobić sobie o tym miejscu własne zdanie. Ja mam po krótkim pobycie ambiwalentne odczucia: z jednej strony bardzo się cieszę, że powstają takie miejsca - klimatyczne, trochę slow, z pięknymi wnętrzami trafiającymi prosto w moje serce, z regionalnym jedzeniem. Nawet jeśli to sztuczne i trąci Cepelią, nie przeszkadza mi. Skansen u boku restauracji to już w ogóle rewelacja. Z drugiej strony zawiodłam się jedzeniem - było przyzwoite, ale mimo licznych rekomendacji dupy nie urwało, a i wybór był malutki. Obsługa natomiast kulała totalnie, a może po prostu zbyt dosłownie zrozumiała ideę bycia slow. Czy pojechałabym tam znowu? Tak.
Na spływ kajakowy Tanwią czekałam i z podnieceniem, i z obawą. Nigdy nie byłam na żadnym spływie, a już na pewno nie z dziećmi. Tanew okazała się wprost idealna na pierwszy raz. Choć meandrująca, najeżona przeszkodami (i z góry i z dołu), dawała mi totalny komfort psychiczny swoją płytkością. Z powodu upałów poziom wody był niziutki, choć normalnie też podobno nie przekracza 1m, więc nawet dzieciaki zdjęły po pewnym czasie swoje kapoki. Duży dzielnie wyciągał nasz kajak z mielizn, a gdy zmieniliśmy skład załóg i wylądowałam w zespole z najlżejszym trzylatkiem świata, byliśmy najszybsi na całej rzece. To, co przeczytacie w Internecie o spływie Tanwią to nie przechwałki - trasa jest przepiękna, dzika, urozmaicona i naprawdę niewiele trzeba, żeby wyobrazić sobie, że oto właśnie płynie się po jakimś małym dopływie dopływu dopływu dopływu Amazonki.
Niedaleko miejsca, gdzie kończy się spływ, podziwiać można jedno z ciekawszych zjawisk na Roztoczu, czyli Szumy na Tanwi. Nieco dalej warto natomiast pospacerować po Czartowym Polu, gdzie zachwycają nie tylko małe wodospady, ale i ukryte w lesie ruiny kilkusetletniej papierni. Klimat jak z Indiany Jonesa, uwierzcie.
Ostatnim punktem na naszej roztoczańskiej mapie przygód był Biłgoraj i wyjątkowy skansen: Zagroda Sitarska pośrodku betonowego osiedla. Skansen powstał, by chronić ostatnią zagrodę sitarza, czyli rzemieślnika wyrabiającego przetaki. No sita po prostu, no. Niegdyś było ich w tym miejscu znacznie więcej, jednak gdy wokół zaczął wyrastać las bloków, prawie wszystkie zlikwidowano. Gorąco polecam zapłacić grosze za bilet i wysłuchać opowieści przewodnika - to z pewnością jedyne takie miejsce w Polsce.
SANDOMIERZ
W Sandomierzu zabawiliśmy zaledwie dwa dni, ale i tak było ciekawie. Główną atrakcją była rycerska zbrojownia - ilość eksponatów, które można przymierzać, zakładać i zbroić się w nie przyprawia o zawrót głowy. Nad wszystkim czuwa wyborowy łucznik, który pomoże dzieciom się ubrać, postrzela z nimi z łuku, nabije armatę, a na koniec zapozuje do zdjęcia. Czad!
Wiele miast w Polsce otworzyło dla zwiedzających swoje podziemia, ale trasa w Sandomierzu to trasa idealna dla dzieci, bo ma niecałe 500 m. Historię tych piwnic, którą przekazała nam przewodniczka, opowiadam teraz wszystkim znajomym jako anegdotę, bo strasznie mnie bawi. No i można się dowiedzieć, skąd wzięła się nazwa rosół!
POGÓRZE KARPACKIE
Z Sandomierza skierowaliśmy się na Podkarpacie, do prababci chłopaków. Trochę odpoczęliśmy, ale i zwiedzania nie zabrakło.
Najbliżej mieliśmy do Karpackiej Troi w Trzcinicy pod Jasłem. Na to miejsce przeznaczcie sobie więcej czasu, bo zwiedzania jest sporo. Jest wystawa poświęcona dawnym mieszkańcom tego miejsca (i kiedy mówię dawnym, mam na myśli jakieś 4 tysiące lat), są zrekonstruowane podług ówczesnych metod chaty z różnych okresów zasiedlenia grodziska, są wreszcie "fortyfikacje", na które trzeba się wspiąć, oraz najwyższa wieża widokowa, na jakiej byliśmy.
W oddalonym o pół godziny jazdy samochodem Szymbarku warte zobaczenia są dwie rzeczy: zabytkowy kasztel, w którym byliśmy dwa lata temu, oraz skansen wsi pogórzańskiej.
Wracając wstąpiliśmy jeszcze do średniowiecznego Biecza. To jedno z ładniejszych miasteczek, w których byłam. Tym razem deszcz zepsuł nam spacer, ale udało nam się być w bardzo fajnym muzeum - Domu z Basztą. Nas zauroczyła fascynująca wystawa poświęcona aptekarstwu, dzieci na muzealnym komputerze ukręciły pigułki według tradycyjnej receptury, a na deser czekało jeszcze kilka sal poświęconych instrumentom muzycznym i cała baszta z wystawą bieckiego rzemiosła.
Dzięki Karolinie z Ale tu ładnie odkryliśmy też ultraciekawe Muzeum Przyrodnicze w Ciężkowicach. Dzięki, Karola!
JURA
Ostatnim punktem całej dwutygodniowej wyprawy był Ogrodzieniec i niesamowicie położony i wkomponowany w otoczenie hotel Poziom 511. Byłam kilka razy na zamku w Ogrodzieńcu, ale widoku z tej strony jeszcze nie znałam! Dla dzieci wart odwiedzenia jest nie tylko sam zamek, ale i to, co powstało u jego stóp w ostatnich latach, czyli Park Rozrywki.
I to by było na tyle... W trakcie naszego tripa zasilaliście mnie na bieżąco na Instagramie poradami i podsuwaliście coraz to nowe atrakcje, za co bardzo Wam dziękuję. Z drugiej strony ilość Waszych rekomendacji uświadamiała mi, jak krótka jest doba, jak szybko zlatuje urlop i jak wielu wartych odwiedzenia miejsc nie uda mi się zobaczyć. Niestety, taką mam naturę - nie umiem cieszyć się tym, co mam, wiedząc, ile przelatuje mi koło nosa. Choć jak teraz patrzę na długość tego posta, to... Przecież tu nawet szpilki nie ma gdzie wcisnąć. Bo nie wiem, czy Wam mówiłam, że ja...
Organizuję zajebiste wakacje.