Oto, 13 miesięcy po fakcie, historia naszych kolejnych udanych wakacji w Polsce – Wakacji na Zachodzie spędzonych na wsiach i w miastach, w parkach narodowych, w muzeach, na zamkach i na plażach, w podziemnych bunkrach i na tarasach latarni morskich, na promach, motorówkach, w kajakach i rowerach wodnych. Ale jednak, głównie, w drodze.
POMYSŁ
To nie nachalna propaganda Village People skłoniła nas do wyjazdu na zachód. To zupełna nieznajomość tej część mapy Polski. Wiecie, my tu w Warszawie nie jesteśmy tak naprawdę w żadnym centrum. Mamy w zasięgu ręki Podlasie, mamy Świętokrzyskie, mamy Mazury z Warmią i Roztocze z Polesiem. I tam najczęściej jeździmy. A zachód? Dla mnie, oprócz Szczecina, wszystko, co zobaczyliśmy w 2018, było nowością. Kojarzycie te stare mapy świata, pożółkłe i kruche, z białymi plamami i fantastycznymi istotami, które te białe plamy rzekomo zamieszkują? To było właśnie moje zdanie o Lubuskiem – mega się zdziwiłam, że ludzie mają tam jednak po dwie nogi!
Początkowy plan był jak każdy z naszych początkowych planów – wspaniały i zdecydowanie zbyt optymistyczny. Chcieliśmy w dwa tygodnie przejechać cały zachód – od Świnoujścia po ten mały, zawierający Bogatynię, dzyndzelek. Umówmy się jednak: byłoby to zaledwie prześlizgnięcie się przez najbardziej mainstreamowe atrakcje po drodze, a nie prawdziwe zwiedzanie. To jakby pójść do cukierni, przeczytać wszystkie dostępne smaki lodów, liznąć szybę i wyjść.
Kiedy ani łokciem ani kolanem nie udało mi się dopchnąć Dolnego Śląska do naszych dwóch tygodni, postanowiliśmy, że poprzestaniemy na zachodnich rubieżach województw: zachodniopomorskiego i lubuskiego.
ZACHODNIOPOMORSKIE
Pierwsze trzy noce spędziliśmy w Szczecinie, w wynajętym przez Airbnb mieszkaniu w kamienicy.
Jeżeli nie macie jeszcze konta na Airbnb, możecie skorzystać z tego linka, by się zarejestrować. Wy otrzymacie 100 zł zniżki na pierwszy wynajęty dom, a ja - kilkadziesiąt zł kredytu na kolejne podróże.
RECŁAW – FESTIWAL SŁOWIAN I WIKINGÓW
Zanim zabraliśmy się za zwiedzanie stolicy województwa, zrobiliśmy sobie wypad do Recławia na coroczny Festiwal Słowian i Wikingów (zwykle na początku sierpnia), który przyciąga odtwórców wczesnego średniowiecza z całej Europy (choć głównie z Północy). Na te 2 czy 3 dni Centrum Słowian i Wikingów rozkwita i napełnia się gwarem jak hipermarket w sobotę przed niehandlową niedzielą. I nie mam tu na myśli tylko tłumów turystów. Dla odtwórców jest to świetna okazja, żeby spotkać podobnych sobie zapaleńców z różnych stron świata, zaopatrzyć w nowe przeszywanice, kościane amulety i naramienniki, a dla rzemieślników – by wytwarzane dawnymi technikami przedmioty zaprezentować i sprzedać. Wielką atrakcją są również przygotowania do bitwy Słowian z Wikingami, które – z tego co zaobserwowaliśmy – skupiają się wokół, nazwijmy to, nawodnienia... Duże wrażenie zrobili na nas wojowie, zebrani w drużyny i idący ze śpiewem na ustach na pole walki. Nie znam żadnego ze skandynawskich języków, ale nawet jeśli Wikingowie śpiewali tego dnia piosenkę z reklamy tamponów, to i tak miałam gęsią skórkę. Sama bitwa setek podchmielonych wojowników w 35°C już zbyt spektakularna nie była. Przynajmniej do momentu, w którym zrezygnowaliśmy z dalszego obserwowania, jak chłopaki i dziewczyny rozpuszczają się w tym upale.
GOLENIÓW
Będąc w okolicy zahaczyliśmy o Goleniów – są tam dwie ciekawe miejskie trasy turystyczne, o których w Internecie trudno znaleźć choćby pół wzmianki. To chyba jakaś pilnie strzeżona tajemnica, ale udało mi się dotrzeć do tajnych broszur: Szlak Niebieskich Stóp to pętla o długości 3km, która poprowadzi Was przez najciekawsze zakątki miasta (dla dzieci szczególnie ciekawa będzie Aleja Legend) – wystarczy wypatrywać wymalowanych na chodniku błękitnych stópek. Czerwone stopy zaś poprowadzą Was tzw. Szlakiem Ceglanym – czterokilometrową trasą łączącą wszystkie gotyckie i neogotyckie zabytki Goleniowa.
SZCZECIN
W samym Szczecinie znalazłoby się dość zajęć na całe dwa tygodnie, ale musząc się ograniczyć do dwóch dni, wybraliśmy tylko kilka.
Muzeum Techniki i Komunikacji to dziesiątki motoryzacyjnych eksponatów zebranych w byłej zajezdni tramwajowej, a wszystkie zadbane i ciekawie zaprezentowane. Twórcy muzeum dołożyli też starań, żeby zwiedzanie go nie było po porostu smętnym marszem wśród starych aut: można dosiadać niektórych motocykli, guzikiem włączać odgłosy silników, a także wcielić się motorniczego tramwaju w specjalnym symulatorze.
W dobie multipleksów wyjątkowym doświadczeniem był dla nas seans w ponad stuletnim „Pionierze” – najstarszym nieprzerwanie działającym kinie świata. Sala zwana „Kiniarnią” to hybryda kina z kawiarnią i powrót do tego, jak oglądało się filmy na początku XX w. Nie siedzi się tu w fotelach kinowych, a przy czteroosobowych stolikach. Z tyłu sali działa bar z przekąskami i napojami. No jest klimat, wierzcie mi.
Równie ciekawa okazała się przejażdzka zabytkowym tramwajem linii „0”. Ten tramwaj z lat 50-tych kursuje w wakacyjne niedziele i choć jest hałaśliwy, czasem zatłoczony i telepie jak cholera, to nie żałuję ani sekundy! Naszym pojazdem kierował przemiły motorniczy, z którym obowiązkowo trzeba było sobie zrobić fotkę na pętli!
W szczecińskim bosmanacie przy ul. Zbożowej 3 można wypożyczyć motorówkę i – po krótkim przeszkoleniu – wypłynąć na Odrę, by podziwiać miasto od mniej oczywistej strony. Bardzo przyjemna rozrywka na słoneczny dzień. Warto podpłynąć do stojących na brzegu tzw. Dźwigozaurów albo spojrzeć na Szczecińską Wenecję przy ulicy Kolumba z nowej perspektywy.
Wspomniana wyżej szczecińska Wenecja przy ul. Kolumba to pozostałości fabrycznej zabudowy nad Odrą (budynki gorzelni i drożdżarni). Można je obejrzeć także z brzegu – trzeba odszukać budynek nr 88/89 i wejść w bramę, a naszym oczom ukaże się mostek prowadzący na Wyspę Jaskółczą. Wenecję można podziwiać zarówno z mostka, jak i z samej wyspy, ale uwaga: podobno brama zamykana jest o 22:00.
Szczecin wydaje mi się najbardziej zachęcającym do spacerów miastem ze wszystkich, które do tej pory odwiedziłam. Szerokie aleje, deptaki między jezdniami, parki. Przyjemne są zarówno spacery bez celu, jak i te Miejskim Szlakiem Turystycznym – genialnym wynalazkiem i wielkim ułatwieniem dla pieszych turystów. MSK to ponad 40 punktów na mapie miasta połączonych namalowaną na chodnikach przerywaną czerwoną linią. To taka nić Ariadny, prowadząca za rękę (a właściwie za nogę) przez flagowe atrakcje i zabytki miasta „pływających ogrodów”. Niesamowicie działa na dzieci – z miejsca zapominają o marudzeniu i w podskokach biegną od numerka do numerka. Domagam się tego w każdym mieście!
Dzięki Waszym instagramowym poleceniom nasze kubki smakowe też zrozumiały, że są w Szczecinie – kultowy pasztecik w kultowym „Paszteciku” (najlepiej z barszczykiem) to podobno must. Wyobrażałam go sobie jak rodzaj krokieta, ale zaskoczył mnie swoim ciastem, podobnym do „pączkowego”. Interesujące jest nie tylko samo danie, jako lokalny fast food, ale i sposób przygotowania: za plecami stojącej na wydawce kobiety kręci się półwieczna radziecka maszyna – wygląda jak połączenie bębna pralki z karuzelą z wesołego miasteczka. Patrzenie, jak zatapia surowe paszteciki w gorącym oleju jest wprost hipnotyzujące.
Z atrakcji, które polecaliście, a których nie udało nam się zaliczyć, warto wymienić:
- spacer po Łasztowni wieczorową porą i inhalacje z rozchodzącego się tam aromatu czekolady
- Cmentarz Centralny – podobno najpiękniejszy cmentarz w Polsce
- Ścieżka „Podziemny Szczecin”
- Park Kasprowicza wraz z ogrodem różanym
- Piekarnia i cukiernia „U Piekarzy” – obok wspomnianego wcześniej Muzeum Techniki i Komunikacji.
WYSPA WOLIN
Ze szczecina udaliśmy się na trzydniowy pobyt nad morzem na wyspie Wolin. Mieszkaliśmy na campingu Tramp w Świętouściu. To był pierwszy polski kemping, na którym spałam pod namiotem i nie mogę się do niczego przyczepić. Czyste sanitariaty (wow, kiedy ja ostatnio widziałam to słowo…?), bez wielkich kolejek, znośne zapiekanki w barze i niezłe śniadania w restauracji. Jedynym minusem był tłok, ale może to norma? Za słabo znam realia, żeby oceniać.
Na Wolinie trochę poplażowaliśmy - polecam szczególnie plażę w Wolińskim Parku Narodowym, do której można dość np. z Wisełki, mijając po drodze latarnię morską Kikut. Nie polecam natomiast zbaczać ze szlaku, ale nic więcej nie zdradzę nawet na torturach. Plaże WPN słyną z przepięknych klifów, a te bardziej oddalone od cywilizacji – także ze względnej pustki.
Wolin jest dobrą bazą wypadową do okolicznych miejscowości. Najlepszą niespodzianką gastronomiczną okazała się restauracja przy wędzarni ryb Zubowicz w Kamieniu Pomorskim. Mówię zupełnie szczerze: o ich rybach i ogórkowej lemoniadzie myślę regularnie do dziś. Urywają dupsko. W Kamieniu jest również co pozwiedzać, np. Muzeum Kamieni, tylko spieszcie się – jak większość polskich muzeów, to także zamyka się zaraz po obiedzie. Podobnie jest z pokazową zagrodą żubrów w WPN, w której również pocałowaliśmy klamkę. Obyście mieli więcej szczęścia (albo po prostu lepszy budzik)!
Miejscem, do którego spóźnić się nie da jest Wzgórze Gosań, będące najwyższym punktem wolińskich klifów i dobrym punktem widokowym. Przy drodze z Międzyzdrojów do Wisełki jest nieduży parking i niepozostawiający wątpliwości drogowskaz. Bardzo miły spacer, polecam, Kasia Sojka.
ŚWINOUJŚCIE
Kolejne wypady zaliczyliśmy do Świnoujścia. Warto pamiętać, że prom z Warszowa do centrum miasta jest dostępny tylko dla mieszkańców – turyści mogą przeprawić się przez Świnę w Karsiborze. Będąc już na wyspie Uznam, udaliśmy się do „kurortowej” części miasta, bo uparłam się jak dziecko, że chcę zobaczyć stawę „Młyny”. Stawa to taki znak nawigacyjny i jeden z najbardziej rozpoznawalnych symboli Świnoujścia – rzeczywiście, jest bardzo malownicza i nie żałuję, że prawie dostałam udaru, pełznąc do niej przez plażę.
Będąc w Świnoujściu z dzieciakami koniecznie trzeba też zajrzeć do Fortu Gerharda – to XIX-wieczny pruski fort, w którym zwiedzający wcielają się w role rekrutów i przechodzą przyspieszone wojskowe szkolenie. A ponieważ tuż obok jest latarnia morska, to już naprawdę grzech nie wejść.
KRZYWY LAS
Jedną z podszczecińskich atrakcji, których nie mogłam sobie odmówić, był Krzywy Las, czyli niewielka polana z kilkunastoma bądź kilkudziesięcioma sosnami o kształcie niespotykanym nigdzie indziej. Drzewa tam rosnące są łukowato wygięte u podstawy. Co ciekawe – nie wiadomo, z czego może to wynikać. Krążą plotki, że pnie ukształtowali rzemieślnicy wyrabiający meble lub instrumenty muzyczne, ale nie wiadomo, ile w tym prawdy.
STARGARD
Po drodze w kolejne miejsce noclegu zahaczyliśmy o Stargard (jak mnie poinformowano – już nie Szczeciński). Wpadliśmy do muzeum tuż przed zamknięciem, zbadaliśmy kolejarską ławeczkę na rynku, wypędziliśmy dzieci na plac zabaw w otoczeniu zabytkowych bram i baszt. Na więcej niestety nie starczyło czasu, bo trzeba było pędzić dalej, na kolejny nocleg.
BARLINEK
Przyszedł wreszcie czas, żeby – jak bociany – ruszyć na południe. Na jedną noc zalogowaliśmy się pod Barlinkiem, a kolejnego dnia sobie to miasteczko zwiedziliśmy. Choć wcześniej, koło północy zrobiliśmy sobie jeszcze wypad w piżamach (tzn. dzieci były w piżamach) na spacer do parku nad jeziorem. Fuck daily routine!
Barlinek, w XIX w. dobrze prosperujący i lubiany przez bogatych berlińczyków kurort, dziś jest raczej senną mieściną. Ma bardzo fajne muzeum, ze sporymi zbiorami poświęconymi tutejszemu arcymistrzowi szachowemu, Emanuelowi Laskerowi. Do tego rozległa Puszcza Barlinecka, no i jezioro w centrum miasta… How cool is that!? Bardzo przyjemnie było sobie popływać rowerem wodnym w pochmurny dzień.
LUBUSKIE
Zaledwie pół godziny drogi zajmuje dojazd z Barlinka do Gorzowa. Niestety, atrakcje, które chcieliśmy tam zobaczyć, a szczególnie Muzeum Lubuskie w Spichlerzu, zamykają się oczywiście w godzinach, w których ja jadam drugie śniadanie, czyli o 16:00. Na pewno jednak tam wrócę i – oprócz Spichlerza – odwiedzę Muzeum Grodu Santok, Willę i Zagrodę Młyńską, czyli różne oddziały Muzeum Lubuskiego.
KOSTRZYN I PN "UJŚCIE WARTY"
Z Barlinka udaliśmy się jeszcze dalej na zachód, do Parku Narodowego "Ujście Warty". Park jest świetną miejscówką do obserwowania ptaków, dlatego warto mieć ze sobą lornetkę. Na ścieżce edukacyjnej, którą się przeszliśmy, były też bobrowe żeremia i „dziury bobrowe”. W Kostrzynie nad Odrą, leżącym w sąsiedztwie parku, warto zainteresować się twierdzą – niestety, nie muszę chyba mówić, że dla nas było już zamknięte.
OKOLICE MIĘDZYRZECZA
Noc spędziliśmy w starej gorzelni zaadaptowanej na hotel/pensjonat – Folwark Pszczew. Przyjechaliśmy tam późnym wieczorem, a rano okazało się, jak fajny, zielony teren znajduje się dookoła. Ogród kwiatowo-warzywny, hamaczek, plac zabaw dla dzieci. Sielanka. Gdzieś w Pszczewie jest też podobno skansen pszczelarski, ale nie mieliśmy okazji go odwiedzić.
Z sielanki pokorzystaliśmy krótko, bo z Pszczewa wystrzeliliśmy w kierunku MRU, czyli Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego. Jest to system umocnień, który Niemcy zaczęli budować potajemnie jeszcze przed II wojną światową dla ochrony swoich wschodnich granic, ale nigdy w pełni go nie dokończyli ani nie wykorzystali. Teraz podziemia służą głównie nietoperzom i, ma się rozumieć, turystom. Bilety nie zawsze są dostępne na wejście „na już”, dlatego może się zdarzyć, że w oczekiwaniu na zejście z przedwodnikiem będziecie musieli zająć sobie czymś czas. Polecam skoczyć do pobliskiego Międzyrzecza, na zamek oraz do lokalnego muzeum, gdzie zobaczycie m.in. dużą (i obstawiam, że jedyną w Polsce) kolekcję portretów trumiennych. Czad!
Sporym negatywnym zaskoczeniem był dla mnie Łagów, przez bardzo wielu z Was polecany mi jako ciekawe, turystyczne miasteczko. Może to tłumy przysłoniły mi jego malowniczość...? Już samo zaparkowanie w mieście graniczy z cudem, potem zaś nie jest lepiej – wąskimi chodnikami przelewa się rzeka turystów. W miasteczku jest zamek Joannitów, gdzie na porośniętym pnączami dziedzińcu można zjeść obiad, jest jezioro i wszystkie związane z tym atrakcje, jest też kilka kawiarni z nader ciekawym widokiem na taflę wody. Będąc w okolicy w dzień powszedni możecie jak najbardziej o Łagów zahaczyć, ale żeby specjalnie jechać z daleka? Chyba nie warto.
Może i jesteśmy rodziną ateistów, ale nie mogliśmy sobie odmówić zobaczenia największego pomnika Jezusa na świecie. Powiem Wam, że robi wrażenie. Albo raczej: ROBI WRAŻENIE. Nigdy, nigdzie nie zobaczycie większej brody.
ZIELONA GÓRA i OKOLICE
Och, Zielona Góra, cóż za przyjemne dla zwiedzających miasto. Urocza starówka, mało turystów, dużo atrakcji, niewielkie odległości.
O tym, że we Wrocławiu szuka się krasnali, wiedzą wszyscy, ale czy wszyscy wiedzą, że w ZG można szukać bachusików? Zielona Góra to wszak miasto wina, a cały region słynie z winnic i enoturystyki (Słyszeliście o Lubuskim Szlaku Wina i Miodu?). Nic dziwnego, że na deptaku stoi okazała fontanna z Bachusem, bogiem winnej latorośli i patronem zielonogórskiego winobrania. Bachusiki, jego pociechy, rozsiane są po całym mieście – mapę z ich rozmieszczeniem możecie kupić w Informacji Turystycznej, niedaleko tatusia.
O tym, że we Wrocławiu szuka się krasnali, wiedzą wszyscy, ale czy wszyscy wiedzą, że w ZG można szukać bachusików? Zielona Góra to wszak miasto wina, a cały region słynie z winnic i enoturystyki (Słyszeliście o Lubuskim Szlaku Wina i Miodu?). Nic dziwnego, że na deptaku stoi okazała fontanna z Bachusem, bogiem winnej latorośli i patronem zielonogórskiego winobrania. Bachusiki, jego pociechy, rozsiane są po całym mieście – mapę z ich rozmieszczeniem możecie kupić w Informacji Turystycznej, niedaleko tatusia.
Oprócz szukania miniaturowych pomników fajną atrakcją dla dzieci będzie z pewnością wizyta w Centrum Nauki Keplera. W Centrum Przyrodniczym przez zabawę, ciekawe eksperymenty i zadania przybliża się najmłodszym nauki ścisłe, a w Planetarium Wenus na kopule wyświetlane są seanse edukacyjne.
Dla matki nie ma natomiast nic lepszego niż skanseny, dlatego nie mogło nas zabraknąć w Muzeum Etnograficznym w Ochli. To ponad 80 budynków z czterech regionów historyczno-kulturowych, z których najbardziej chyba zapada w pamięć część poświęcona tradycjom winiarskim: jest mała plantacja winorośli na zboczu wzniesienia, wieża winiarska, wielkie beczki, w których leżakuje trunek i inne enologiczne artefakty.
Skoro o winie mowa, będąc w okolicy warto odwiedzić prawdziwą plantację winnej latorośli, a jest ich wiele. My też wjechaliśmy na chwilę do jednej z winnic, żeby przespacerować się między ciężkimi od winogron krzewami, ale upał pospołu z niemiecką wycieczką emerytów szybko nas wykurzyli.
To, czego w Zielonej Górze nie zobaczyliśmy, a po co na pewno kiedyś wrócę, to Muzeum Wina i Tortur, palmiarnia i… żużel. Nie, żebym się interesowała sportami motorowymi, ale uważam, że warto zaliczać takie lokalne atrakcje. Dla nas, ludzi (prawie) ze Wschodu, żużel to prawie taka egzotyka jak bule!
Nieco dalej od ZG odwiedziliśmy Żagań i Nową Sól. W Nowej Soli jest Park Krasnala, ale myślę, że nie jest on wart Waszego zachodu, chyba że już będziecie umierać z nudy. W Żaganiu, w parku pałacowym jest za to świetny plac zabaw z pięknym widokiem na barokowy Pałac Książęcy. Niedaleko można sobie zrobić zdjęcie z pomnikiem Misia Wojtka, niedźwiedzia brunatnego odkupionego w 1942 r. przez polskich żołnierzy w Iranie, który – w stopniu kaprala – „walczył” pod Monte Cassino. Nieco dalej w stronę rynku, na końcu deptaka czeka sam Johannes Kepler – niemiecki matematyk, fizyk i astronom, który w Żaganiu spędził ostatnie dwa lata swojego życia.
Pod Zieloną Górą spaliśmy w najprawdziwszym, renesansowym zamku, a właściwie… jego ruinie. Zabytkową budowlę we wsi Broniszów kupił i od niemal dekady restauruje historyk i dyplomata pan Cezary Lusiński. Jestem bardzo ostrożna w rekomendowaniu tamtejszych noclegów, bo jest to atrakcja tyleż satysfakcjonująca, co szalona. Zamek jest w ciągłym remoncie i nie wszystkie miejsca są bezpieczne dla gości. Dla osoby z lękami „konstrukcyjnymi”, jak ja, wspinanie się na kolejne wątpliwej stabilności kondygnacje wymaga wyjścia ze strefy komfortu.
Ciekawe, że choć łóżka i posłania odbiegały nieco od panujących powszechnie na Airbnb standardów (ale może po prostu zanadto przyzwyczailiśmy się do wszechobecnej pościeli z IKEA), to spało nam się znakomicie, co się nie zdarza wszędzie. Czyżby prawdą było, że zamki budowano w wyjątkowych – np. z radiestetycznego punktu widzenia – miejscach? Reasumując: nie żałuję dwudniowej zamkowej przygody, ale do powtórzenia jej jakoś się nie rwać nie będę.
Ciekawe, że choć łóżka i posłania odbiegały nieco od panujących powszechnie na Airbnb standardów (ale może po prostu zanadto przyzwyczailiśmy się do wszechobecnej pościeli z IKEA), to spało nam się znakomicie, co się nie zdarza wszędzie. Czyżby prawdą było, że zamki budowano w wyjątkowych – np. z radiestetycznego punktu widzenia – miejscach? Reasumując: nie żałuję dwudniowej zamkowej przygody, ale do powtórzenia jej jakoś się nie rwać nie będę.
Z Broniszowa cofnęliśmy się nieco na północny zachód, żeby odbyć spływ kajakowy Pliszką. To wprost wymarzona rzeka do spływów z małymi dziećmi: spokojna i płytka (miała wówczas nie więcej niż 1m głębokości), ale bardzo urozmaicona: mocno meandrująca, poprzecinana przeszkodami w wodzie i nad nią, a w ostatnim odcinku spływu zaskakująca kilkoma kilkunastocentymetrowymi „wodospadami”. W trakcie spływu na chwilę wypływa się na jezioro, co też jest miłą odmianą po ciasnych rzecznych zakrętach. Jest pięknie i nie ma nudy!
MUŻAKÓW
Ostatnim ważnym punktem na mapie naszych lubuskich podróży był Park Mużakowski – położony po obu stronach polsko-niemieckiej granicy ogromny zespół parkowo-pałacowy założony w XIX w. przez pruskiego księcia Hermanna von Pückler-Muskau. Większość terenu zajmuje rozległy ogród w stylu angielskim, przecięty doliną Nysy Łużyckiej. Żeby zobaczyć serce tego miejsca, trzeba przejść jednym z mostków na stronę niemiecką, gdzie naszym oczom ukaże się baśniowy Nowy Zamek. Tutaj oczarowują egzotyczne rośliny, barokowe rabaty, malownicze alejki i witające przybyszów dwa wielkie lwy z kamienia. Zamek jest wręcz disneyowsko fotogeniczny.
Mużaków nie był jeszcze zwieńczeniem naszego urlopu – do domu wracaliśmy jeszcze trzy dni, przez Poznań i Łódź, ale… to już chyba temat na osobną historię.
Jeżeli macie jakiekolwiek pytania praktyczne, dajcie znać w komentarzach – chętnie pomogę!